Na spektakl adresowany zarówno do dzieci, jak i dorosłych zaprasza Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Tym razem scena przygotowała poetycką opowieść

Aż chciałoby się napisać: "za górami, za lasami". Ale Białoruś to kraj równin, więc ta opowieść zacznie się tak: za lasami, za rzeką, we wsi Aleksandria żył chłopiec o imieniu Aleksander. Wspominając dzieciństwo, mówił: "byłem pierwszym chłopakiem we wsi, pisałem wiersze, pięknie śpiewałem". Ale czy ktoś to może potwierdzić? Niestety nie. Dziś Aleksandria, wioska, w której upłynęło dzieciństwo i młodość Aleksandra Grigoriewicza Łukaszenki, jest odcięta od świata. Zamieszkują ją praktycznie sami emeryci. Na początku prezydentury Łukaszenki mieszkańcy chętnie odpowiadali na pytania dziennikarzy, zresztą sam prezydent z dziennikarzami odwiedzał wieś. Dziś ciekawskich pismaków przegania milicja. Wieś objęto blokadą informacyjną i nikt słowa nie piśnie. Chcąc dowiedzieć się czegoś o pierwszym prezydencie Białorusi, trzeba opierać się na spekulacjach. Bo sam Łukaszenka kilkakrotnie "przepisywał" swój życiorys. A w miarę wprowadzania korekt do życiorysu, znikały z niego fakty. Zobaczycie, zostanę prezydentem Dzieciństwo Saszki - jak zdrobniale nazywano Łukaszenkę - nie było łatwe. Rówieśnicy nic tylko z niego drwili. Chłopak uwieszał się u spódnicy matki, Jekatieriny Trofimownej, a ta wciąż ocierała jego łzy. Saszkę wytykano we wsi palcami, bo matka wychowywała go sama i ludziom cisnęło się na języki pytanie: kto jest ojcem dziecka? Według jednej teorii był nim jednooki robotnik z Orszy, inne źródła podają, że Jekatierina Trofimowna miała romans z Cyganem. Sam Łukaszenka w wywiadzie udzielonym gazecie "Sowietskaja Belarus" w 1994 r. powie: "Wychowałem się bez ojca, dlatego mam mocny charakter, ale potrafię też zupełnie się rozkleić i zalewać łzami". Nie znamy więc życiorysu Łukaszenki po mieczu. On sam kiedyś napomknął - próbując się wpisać w kult Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, że jego ojciec zginął na froncie. Dziwne to wyznanie człowieka urodzonego 9 lat po zakończeniu wojny... Wiemy natomiast, że jego matka ma wzorową biografię radzieckiej kobiety: ciężka praca na kolei, etat dojarki w kołchozie, odznaczona medalem "Bohatera pracy". Drugie miasto, z którym wiąże się życiorys Łukaszenki, to Szkłów położony w obwodzie mohylewskim, na wschodzie kraju. Tu Łukaszenka zaczął snuć marzenia o wielkiej polityce. Szczytem jego kariery w Szkłowie była posada kierownika sowchozu Gorodiec, jednak nim to nastąpiło, Aleksander Grigoriewicz wiele razy zmieniał pracę. Nigdzie nie mógł zagrzać miejsca dłużej niż dwa lata. W latach 70. i 80. służył w oddziałach ochrony pogranicza jako instruktor polityczny KGB. Zanim wszedł do świata wielkiej polityki, spotykał się - w bani lub kołchozie im. Lenina - z trzema szkłowskimi kompanami od kieliszka. W waciaku i gumiakach Łukaszenka krzyczał: "a zobaczycie, zostanę prezydentem Białorusi", w tym czasie nie było nawet takiego stanowiska i wszyscy śmiali się z napalonego Saszy. Tymczasem Łukaszenka po cichu robił karierę. Ze Szkłowem wiąże się też sprawa karna Łukaszenki nr 147. Sprawę wytoczył przeciwko późniejszemu prezydentowi mechanizator sowchozu Gorodiec, chodziło o pobicie: Aleksander Grigoriewicz miał walnąć mechanizatora w twarz z pięści, tak że ten upadł na ziemię. W chwili gdy Łukaszenka zaczął robić karierę polityczną, sprawa karna (wraz z aktami) jakby wyparowała. Inna rzecz, że Łukaszenka jako dyrektor rękę miał ciężką głównie wtedy, jak ktoś popił. Bo lubił porządek. I to mu zostało. Ja się z nimi rozprawię Z cichego Szkłowa Aleksander Grigoriewicz trafił do Rady Najwyższej Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej jako deputowany. Współpracownicy z tamtych lat wspominają go jako dzieciaka z nadpobudliwością. Nie mógł usiedzieć spokojnie, rwał się do mikrofonu. Sympatyzował z wszystkimi po trochu: z demokratami i z komunistami. Żeby czymś zająć nadpobudliwca, Stanisław Szuszkiewicz, przewodniczący Rady, polecił mu zbadanie problemu korupcji w kraju. Łukaszenka był zachwycony. Stwierdził, że "on się z nimi wszystkimi rozprawi". I tak spokojny profesor fizyki sam ukręcił na siebie bicz. Nie spodziewał się, że deputowany Łukaszenka w raporcie na temat korupcji oskarży go o defraudacje. Ciemne interesy Szuszkiewicza, po ujawnieniu których przewodniczącemu nie pozostawało nic innego jak podać się do dymisji, przeszły do historii pod nazwą "afera o paczkę gwoździ". Szuszkiewicza oskarżono, że posługiwał się służbowym żiguli w celach prywatnych, oraz że przy pomocy państwowych środków wyremontował swoją daczę. W 1994 r. na Białorusi odbyły się pierwsze wybory prezydenckie. O najwyższy urząd w państwie ubiegali się Aleksander Łukaszenka, Wiaczesław Kiebicz (premier i przedstawiciel radzieckiej nomenklatury), oraz wspomniany Stanisław Szuszkiewicz. Łukaszenka obiecywał powrót do słodkiego dobrobytu z czasów radzieckich, za którymi wszyscy już zdążyli zatęsknić. Do drugiej tury przeszli Łukaszenka i Kiebicz - i to był sygnał, że władza premiera nie jest nieograniczona. Dla Aleksandra Grigoriewicza była to lekcja: nigdy nie dopuszczać do drugiej tury, bo wtedy ludzie tracą wiarę w swego kandydata. Trzeba wygrywać w pierwszej, z olbrzymią przewagą. Podczas tamtej kampanii naród pokochał Łukaszenkę, takim jakim on był - równym facetem, jednym z nich, spoconym, w pożyczonej marynarce, nieprzebierającym w słowach. Kiedy przemawiał, tłum słuchających go ludzi stał jak zahipnotyzowany. Matki podawały Łukaszence dzieci, by ten je przytulił. Wybory Aleksander Grigoriewicz wygrał z miażdżącą przewagą 80,35 proc. głosów. To było jego pierwsze i - trzeba to przyznać - naprawdę "eleganckie zwycięstwo". Widz zza kurtyny Łukaszenka doszedł do władzy wraz z grupą "młodych wilków". Od początku nikomu nie ufał, więc systematycznie pozbywał się swojego bliskiego otoczenia. Najdłużej trzymał się Wiktar Szejman, który zresztą dopiero nie tak dawno temu wypadł z łask. Błyskawicznie Aleksander Grigoriewicz rozprawił się z mediami i opozycją. Tłumił też wszystkie przejawy niezadowolenia, jak choćby strajk mińskiego metra w 1995 r. Kiedy w 1995 r. posłowie opozycji ogłosili głodówkę, sprzeciwiając się przeprowadzanemu przez Łukaszenkę referendum, kazał ich pobić. Sam podobno zza kurtyny przyglądał się, jak służby pałują niepokornych deputowanych. Faktyczna likwidacja parlamentaryzmu dała mu nieograniczoną władzę. Potem pozostało mu już tylko tak zmieniać prawo, aby jego prezydentura z przewidzianych dwóch kadencji mogła się rozciągać i rozciągać. W tej chwili jego rządy liczą sobie już prawie 17 lat. Od 17 lat jest pierwszym człowiekiem w państwie i być może przyczyna, dla której tak kurczowo trzyma się władzy, jest też podszyta psychologią. Każdy dyktator, nawet najbardziej ponury, daje powody do śmiechu. Wiedzieli o tym i Bracia Marx, i Charlie Chaplin, wiedział także Janusz Szpotański, który obśmiewał Władysława Gomułkę, a także wiedziało o tym wielu innych artystów, pisarzy, scenarzystów. Łukaszenka też bywa zabawny. Obraz wiejskiego samorodka nie powinien nam oczywiście przesłaniać faktów na temat politycznych nadużyć, jakich dopuścił się reżim - z politycznymi mordami w 1999 r. i 2000 r., o które jest oskarżany i których nigdy nie wyjaśnił, na pierwszym miejscu. Ale przecież fakt, że człowiek, który co rusz popełnia gafy, może być prezydentem dziesięciomilionowego kraju w Europie, też przecież coś mówi. I nie tylko o nim samym. Łukaszenka, co prawda, z czasem zdał sobie sprawę ze swych największych słabości i śmiesznostek. Dlatego telewizyjni kamerzyści mogą go kręcić tylko w określonych ujęciach, by prezentował się jak najokazalej (najważniejsze, by wiatr nie rozwiał włosów zaczesanych "na pożyczkę"), zaś szczegóły jego życia prywatnego, którymi dzielił się niegdyś bez skrępowania, teraz stały się pilnie strzeżonymi tajemnicami. Na czele stada, na czele narodu Mimo tych starań, Łukaszenka przejdzie do historii jako autor kilku cokolwiek kontrowersyjnych stwierdzeń, np. że Wasyl Bykow pisał wiersze. Łukaszenka palnął to, a potem kurczowo się trzymał swej tezy, którą jakoby wyniósł ze szkoły. Kłopot w tym, że sam Bykow, jeden z najważniejszych pisarzy Białorusi w XX wieku, przeczył, by kiedykolwiek był poetą. Albo wypowiedź, że Franciszek Skaryna, XVI-wieczny białoruski drukarz, tworzył w Petersburgu. No tak, tylko że Petersburg został zbudowany... no właśnie. Można oczywiście zapytać - i komu to przeszkadza? Zapewne nie jest do śmiechu żyjącym bohaterom różnych wypowiedzi Łukaszenki. Nie chodzi tylko o opozycję, którą prezydent poniewiera, jak chce - wysyła na opozycjonistów uzbrojone bojówki, publicznie nazywa popaprańcami - ale też o ludzi reżimu, którzy próbują jakoś zarządzać państwem. Cóż mogli na przykład powiedzieć dyrektorzy kołchozów, których prezydent łajał publicznie za niskie zbiory. Sam miał wtedy poczucie, że zrobił wszystko, co w jego mocy, a nawet więcej - twierdził, że "przecież ja wam nawet deszcz zesłałem". Łukaszenka musiał przyswoić sobie mit o "dobrym ojczulku", który - gdyby tylko wiedział - nie dopuściłby do tych wszystkich nadużyć, do jakich dochodzi "na dole". Sam wykreował się na Baćkę - ojca narodu. Baćka bywa surowy, ale i sprawiedliwy, rękę miewa ciężką, ale też hojną. Taki właśnie chce być Łukaszenka. Takim go widzą obywatele, gdy oglądają sceny posiedzeń rządu, na których Łukaszenka beszta poszczególnych ministrów: wywołuje ich do siebie, wylicza nieprawidłowości, grozi. Od tej chwili problemy mają zniknąć - ciepła woda znów ma popłynąć z kranu. Przede wszystkim Baćka musi być, a jakże, zawsze pierwszy. Jest samcem alfa. Zostawmy na boku plotki o tym, że Łukaszenka bije swoich podwładnych - trudno je bowiem zweryfikować. O tym, że jest "naj-", wystarczy się przekonać oglądając telewizję. Gdy Łukaszenka wygrywa zawody narciarskie, strzela gole na lodowisku. Publicznie pojawia się też ze swoim najmłodszym synkiem (kilkuletniego brzdąca każe przebierać w mundury wojskowe) i ze wszystkich plotek o nim najmniej przeszkadzają mu te na temat jego kochanek. Najczęściej wybrankami serca naszego wschodnioeuropejskiego macho okazują się białoruskie gwiazdeczki pop, jedna z nich, młodsza od Łukaszenki o dwie dekady Irina Darafiejewa, nawet śpiewała niedawno u nas w Kołobrzegu. Ale miłość dyktatora ma niejedno oblicze: trzeba na przykład w czasie żniw jeździć po kołchozach i śpiewać pracującym na polach. Ile jeszcze wytrzyma Od dziesięciu lat Białoruś jest krajem politycznej stagnacji. Do 2000 r. Łukaszenka opanował wszystkie przejawy życia politycznego, zmarginalizował lub zlikwidował opozycję. Już wielokrotnie wydawało się, że jego koniec jest bliski. Poza tradycyjnymi wrogami, dybać na niego od czasu do czasu mieli nawet Rosjanie, zniszczyć go miała fala kolorowych rewolucji, albo chociaż sroga zima powodująca społeczne niezadowolenie. Ze wszystkich tych kłopotów Łukaszence udawało się jakoś wywinąć. Już 5 lat temu po Mińsku krążyły plotki, że prezydent w obawie przed protestami przygotował sobie na wszelki wypadek helikopter. Potem dręczyć go miały różne choroby, najczęściej wymieniano raka prostaty. Nic go jednak nie zmogło. W marcu ubiegłego roku białoruscy telewidzowie mogli go oglądać, jak podczas kolejnego pobytu w Wenezueli u swego przyjaciela Hugo Chaveza udzielał wywiadu w opiętych slipach na plaży (slipy oczywiście w barwach białoruskiej flagi), siedząc na wodnym skuterze. Przestał się nawet przejmować swoją łysiną. Lata jednak lecą i choć 57-letni Łukaszenka nie jest jeszcze człowiekiem starym, sił mu zapewne ubywa. A na pewno ubywa sił białoruskiej gospodarce. Władimir Putin nazwał kiedyś Łukaszenkę i jego państwo muchą przysiadającą się do rosyjskiego kotleta, ale Moskwa muchę tę karmiła jeszcze przez długie lata. Robi to coraz mniej chętnie. Łukaszenka musi liberalizować gospodarkę i to robi, nakłada też na społeczeństwo różne mniej lub bardziej jawne obciążenia. Zazdrośnie pilnuje zgromadzonych w kraju twardych walut. Wszystko po to, by opłacić jeszcze jeden rachunek za gaz, by jeszcze przez trochę móc wypłacać ludziom pensje i emerytury, by nie uwalniać cen, by dotrwać do kolejnego kredytu, by wciąż być pierwszym... Autorzy są redaktorami pisma "Nowa Europa Wschodnia", publicystami "TP", wydali "Białoruś - kartofle i dżinsy" (Kraków 2007) oraz "Ograbiony naród - rozmowy z intelektualistami białoruskimi" (Wrocław 2008). #piąteczkowo #śmieszno #straszno Gdyby ktoś z Państwa miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, jaka płeć w zdecydowanej większości dla polskich sądów rodzinnych jest jedynym słusznym rodzicem, Sąd
Dorośli ludzie dlatego są dorośli, że powinni przewidywać, jakie będą skutki tego, co wymyślą. Przepisy w sprawie złomu ustalano wyraźnie w przedszkolu nr ludzie dlatego są dorośli, że powinni przewidywać, jakie będą skutki tego, co wymyślą. Przepisy w sprawie złomu ustalano wyraźnie w przedszkolu numer Infrastruktury zapowiedziało, że od nowego roku będzie kładło tamę na rzece używanych samochodów, które płyną do Polski. Tak to poetycko nazwali. Sprawa jest lewa. Przez cały rok otwarto wszelkie granice, a jak już Polacy sprowadzili cały złom, który nadawał się jeszcze do ruszenia w Europie, to teraz będziemy stawiali tamę. Żyjemy w czasach spiskowej teorii dziejów więc i tym razem wygląda na to, że ktoś się z kimś dogadał. Jakby nie było, zezwolono, aby zjednoczona Europa podrzuciła do nas wszystko, co u nich nadawało się głównie do ludzie dlatego są dorośli, że powinni przewidywać, jakie będą skutki tego, co wymyślą. Przepisy w sprawie złomu ustalano wyraźnie w przedszkolu numer osiem. Rynek się rozleciał. Ludzie przestali kupować nowe samochody, a rynek aut używanych tak się zapchał, że trudno cokolwiek sprzedać. Zamieszanie potrawa 2-3 lata. Przy drogach będą stawiane krzyże, bo jazda 8-10 letnimi samochodami nie może być bezpieczną. Takie są skutki bezmyślności i bezwolności Ministerstwa Infrastruktury. Bardziej ostre kryteria przywozu, dokładne badania techniczne, co dopiero teraz mają być wprowadzone, można było przecież zarządzić na początku Ministerstwie Infrastruktury co chwila wymyślają jakiś przepis, który budzi albo strach albo wesołość, zupełnie jak w starej anegdocie o igraszkach z lwem. I śmieszno i straszno. Wymyślili ostatnio, aby każdy polski kierowca płacił za każdy przejechany Krystek powiedział w telewizorze, że musimy równać do świata. Strach pomyśleć, co wiceminister Krystek wymyśli, jak zostanie pełnym tym nie ma co dyskutować, bo to jest bzdura. Jak się popatrzy to ciąg bzdur wszelakich wypływa z tego ministerstwa. Był już pomysł opłat za przejazdy przez mosty i wiadukty, wymyślili, że kierowcy będą płacić za wjazd do centrum miast. Minister Pol, jak jeszcze był ministrem, to wymyślił parę różnych podatków na to samo - do podatku na budowę dróg w cenie paliwa dołożył opłaty paliwowe. Efekt jest taki, że na zebranych 12 mld z tytułu podatku, na drogi idzie tylko 3 mld. Teraz chcą, żebyśmy płacili za każdy przejechany kilometr drogą polną i przez las również. Jeszcze chwila, a każdy Polak będzie nosił na plecach kasę fiskalną i płacił za każdy metr, który przejdzie ofertyMateriały promocyjne partnera
RT @niezaleznapl: #Jedziemy | „Śmieszno i straszno”. @CzarnekP o wypowiedziach Tuska: To człowiek żywcem wyjęty z totalitaryzmu. #NiezaleznaPL
niesamowite -- "- Where were you last night? - That's so long ago, I don't remember. - Will I see you tonight? - I never make plans that far ahead." Dziewczyno !!! Ty to masz ciekawe życie nic tylko pozazdrościć, turyści z zachodniej Europy muszą jechać do Indii albo Chin aby podobne przygody spotkać, a potem opowiadają je przez lata. A tu proszę taki skarb turystyczny w zjednoczonej Europie. A tak przy okazji to przypomniała mi się przygoda jaka mnie spotkała dobre 10 lat temu. Wracałem z Holandii pociągiem i na dworcu w Amsterdamie zapragnąłem kupić bilet aż do Gdańska. O dziwo to było możliwe !!! (ale wtedy było tylko PKP i nic więcej). Pani z okienka doskonale znała j. angielski więc nie było problemu dogadać się aż do momentu kiedy padło z jej strony pytanie - Gdansk ybygdywydy or wrytypytydyd ? (zapis fonetyczny z pamięci) Chwila konsternacji ... druga chwila konsternacji Ja - yyyyyyyyyyy że co proszę ? - Gdansk ybygdywydy or wrytypytydyd ? - Pani ponowiła pytanie - Przepraszam ale kompletnie nie rozumiem o co chodzi - powiedziałem. Pani widząc, że w ten sposób się nie dogadamy, napisała na kartce "Gdansk Glowny or Wrzeszcz". I w ten sposób miałem jeden bilet na całą trasę aż do stacji Gdańsk Wrzeszcz, przesiadałem się 3 razy i nikt nie kwestionował koloru biletu. Pozdrawiam. Czasami też zdarza mi się śmigać PKP i również widziałem ciekawe akcje z udziałem wojaków Raz oblali mi plecak browarem, a nawet po całym wagonie-kurniku lał się złoty napój. W oczekiwaniu na pociąg 1 z 3 wojaków nagle zaczął masakrycznie wymiotować. Ludzie się rozeszli, pociąg wjechał na peron, wojaczki spokojnie weszli do wagonu jako pierwsi podróżni. Kolega się przydał(może to było ukartowane?!) Ale nic nie pobije numeru z glonojadem! Opowiadał mi go kolega: Siedział w przedziale z 7 przepustkowiczami. -Ty, Mieciu zróóóób gloooonoooojaaaadaaaa! -OK!- odpowiedział Mieciu po czym przykleił się ustami do szyby i zaczał ją energicznie lizać... Podobno wyglądał jak prawdziwy A opowieści jakie tam lecą są naprawde boskie, ostatnio słyszałem jak to koleś napity, naćpany w środku nocy zasnął podczas płynięcia na drugi brzeg wieeeelkiego jeziora A PKP nie polecam zimą: w dupcie zimno a uszy przymarzają:/ Al, wszystko na ojcowiźnie w IC/EC takie cuda się pewnie nie zdarzają, wystarczy pojeździć zwykłymi pociągami, dla pospólstwa ;P Swoją drogą, też coś mi się jeszcze przypomniało: zapowiedzi! Nie wiem, kto sprawuje pieczę nad dykcją osób zapowiadających pociągi, ale to powinno być karalne. Tu stacja czef, tucja czef, pciąg z krchfa pszjdzie opóśniony... I tak dalej A któregoś razu, na dworcu głównym w Poznaniu zapanował chaos. Setki razy zmieniane komunikaty, ludzie z tobołami biegający obłakańczo po peronach, zapowiedzi odjazdu pociągów które jeszcze nie nadjechały, najmilej jednak zrobilo się grupie pasazerów jadących EC do Berlina. Głównie obcokrajowcy (niemcy plus rosjanie). Dziwić się potem, że Polska jawi się Europie zachodniej jako dziki burdel... "Pociąg EC taki a taki wjeżdża na tor któryś tam prz peronie 4." Lud z tobołami dzielnie dotarł na peron 4 z 6. Czekają, czekają, cisza. Po chwili znowu: "EC przyjedzie na peron 1". Lud z tobołami, miotając przekleństwa, biegnie na peron 1 (kto był w Poznaniu wie o co chodzi). W połowie poszukiwań peronu kolejny komunikat o zmianie peronu na 3. W ostateczności EC wjechał na peron 5, poczekał, nikt nie wsiadł, pojechał. Po chwili komunikat: Pasażerowie, który NIE ZDĄŻYLI na pociąg EC taki a taki proszeni są do kas w celu zwrotu biletów. Swoją drogą, nawet gdy zrezygnujemy z podróży, nie oddadzą całej kwoty tylko podaj 75% ceny. Ojczyzna Al, ojczyzna Historia z kolorem biletu Ja tylko póki co dodam taki znany wszystkim fakt, że w PKP albo hajcują tak, że tylko przez okno uciekać, albo w ogóle i wszyscy umierają z wyziębienia. Moim faworytem są grzałki umieszczane w tzw. Bonanzach (koleje podmiejskie) pod siedzeniami, które potrafią stopić podeszwę buta. Bardzo mi też odpowiadają 8 osobowe przedziały w 2 klasie. Jako człowiek słusznej postury (192 cm) mam przyjemność zakrywania sobie nogami uszu z racji dostosowania wysokości ławek do wzrostu siedzącego psa (a może premiera?). Jestem za przyklejeniem tematu, PKP to, tfu, skarbnica przygód. Dla mnie ostatnie mistrzostwo świata to fakt, że legitymacja studencka ISIC upoważnia do zniżki (potwierdza bycie studentem) studentów zagranicznych (lub Polaków studiujących na zagranicznych uczelniach), ale już nie studentów tutejszych. :/ -- Pamiętam raz jak jakiś starszy pijaczek podszedł i poprosił o bilet do Krakowa: - Poproszę o bilet do Krakowa. - Normalny?? - Nie, po***dolony!!!! Typiara w okienku się popłakała ze śmiechu a dziadzio jeszcze bardziej się wkurzył -- Lajf iz brutal, olłejs kopas dupas somtajms set pułapkas. Taki to autentyk jak z mojej pięty kiszka. Miejsce akcji: dworzec w Zakopanym. Czas akcji: parę lat temu przed sylwestrem ja: Przepraszam kiedy odchodzi najbliższy pociąg do Suchej Beskidzkiej? Pani: Było to około godziny 15. Po jakiejś godzince łażenia bez sensu po Krupówkach spotykam kolegę, który szedł na pociąg. Okazało się, że zaraz odchodzi pociąg do SB. Ponownie w okienku: Ja: dlaczego powiedziała mi Pani, że najbliższy pociąg odchodzi o Pani: bo ja myślałam, że Panu chodzi o najbliższy wieczorny. (nawet się nie miałem siły zdenerwować na taką odpowiedź). Następnego dnia koledzy pojechali do Zakopanego. Pewnie ta sama pani na pytanie o najbliższy pociąg do SB odpowiedziała zupełnie serio: "Najbliższy odszedł 10 minut temu" Tego samego dnia, po uzyskaniu informacji, że pociąg odjeżdża z peronu dajmy na to 2, i przeczekaniu 15 minut ponad planowany czas odjazdu, na pytanie w okienku kiedy w końcu podstawią pociąg, pani odpowiedziała: "Jednostka elektryczna odjechała planowo z peronu 1" Mieliśmy wielką ochotę dopisać "DEZ" przed tabliczką nad okienkiem. I jeszcze z własnego podwórka. W Poznaniu jest słownie jedno okienko dla obsługi zagranicznych pasażerów. Bardzo się zatem zdziwiłem kiedy znajomy poprosił mnie o pomoc w zakupie biletu gdyż pani w okienku nie mówi po angielsku. (Okazało się że zna tylko niemiecki). Ręce opadają. Ja pamiętam jak będąc małym brzdącem (lat około 6) jechałam z Krakowa do Gdańska na prom do szotkholmu, bo wtedy jeszcze tych tanich lini lotniczych nie było a LOT miał takie ceny że można było sobie włosy powyrywać z głowy...w każdym bądź razie jechałam na wakacje z mamuśką i bratem. Taka trasa z Krakowa do Gdańska trwała prawie połowę dnia, więc wyjeżdżało się albo późno w nocy albo wcześnie rano, bo prom odpływał tak gdzieś koło 17. Jak to w lato, upał niemiłosierny, ze wszystkich pot się lał, smród jak to w naszych pociągach bywa, ludzie ogólnie zmęczeni i podenerwowani...i cały WARS obkupiony, więc kiedy skończyły się zapasy picia było naprawdę ciężko. Pamiętam że własnie wtedy się skończyły, i miałam taki mały soczek w butelce, który miał wystarczyć mi, mamie i bratu. Nagle do naszego przedziału wszedł jakiś żul, i zaczął pytać, czy nie mamy czegoś do picia (a wstawiony to był mocno), a po paru odpowiedziach 'nie' mój brat zaczął wychodzić z siebie i cośtam mu powiedział...a ten, z zimną krwią, podszedł, wziął mój soczek (WZIĄŁ DZIECKU!), wyżłopał, i wyszedł. Mina rodziny - bezcenna. -- "Real men use telnet on port 80." Niedaleko Białegostoku jest miasto o nazwie Łapy. Siedzę se na ławeczce z kumplami, nieopodal kręci się jakiś żulik. Na kolizyjnym żulika pojawiła sie niewiasta w mundurze kolejarskim (niezła nawet ) Żul przybrał uwodzicielski (chyba) wyraz twarzy i : - Królewno - zagaja, pokazuje na pociąg - a w Łapach to staje ?? - Zależy jak komu - odrzekła rzeczona królewna i poszła dalej. Żulikowi opadła szczena a my z kumplami spadliśmy ze śmiechu pod ławki -- Jade do Tomaszowa Mazowieckiego ze Szczecinka. Kupuję bilet dzień przed wyjazdem, aby nie meczyć się na ostatnią chwilę z kasjerką, piątek, potrzebuję biletu na sobotę. 4 przesiadki, odcinek niecałe 500km, przy wypisywaniu jednego połączenia coś babce nie wchodzi, za mną juz parę niezłych metrów stoi tłuszczy, a 2 sąsiedznie kasy zamknięte. W końcu się spytałem co jest nie tak, (dopłata nie wchodzi), - Dobra, to można w czasie przesiadki dokupić -K- Tak. - okazało się że tego pociągu nie ma, nie jeździ w weekendy, ale zdążyłem na przesiadkę. Dalej przeciadka w Łowiczu, ponad 20 min, więc się nie spieszę, idę po kładce, jak zwykle nie za bardzo można zrozumieć zawiadowcę z głośnika z epoki Gierka. Podchodze do pociagu, on brzęczy że chce zamknąć drzwi, wskakuję, one się zamykają za moimi plecami. Okazało się że jeździ 15 min wcześniej, nikt poza Łowiczem nie wiedział o tym, a tym bardziej panie z kasy PKP. Kocham komunikację zbiorową. Acha, w drodze powrotnej, w wagonie 1 klasy nie było ogrzewania. w Szczecinku NIGDY nie są otwarte pozostałe kasy. Zabij, świątek, piątek, tłumy, kasa jest jedna i basta! Wiem co mówię, bo tu mieszkam a gdy trafisz na kobite z długimi blond włosami, nie licz na to, że kupisz bilet.. a) szybko b) sprawnie c) nie denerwując się Ja jakoś widocznie mam szczęście - muszę się tym pochwalić . Rok temu zrobiłam w ciągu weekendu trasę Jaworzno - Kołobrzeg - Koszalin - Poznań pociągami pospiesznymi i osobowymi, tylko po to, żeby znajomych odwiedzić. Kiedy jechałam po wizę do Warszawy przesiadałam się 4 razy, bo chciałam jechać jak najtaniej czyli osobówką. Żaden pociąg się nie spóźnił, czekałam, najdłużej, na połączenie 15 minut. Wszystko się zgadzało (kolor biletu też ), na szczęście na jednym papierku wszystko mi wypisywali, inaczej pewnie byłby problem . Ale za to kilka lat temu słyszałam zapowiedź na stacji w Legnicy. Pani z anemicznym głosem: "Pociąg osobowy z Żar do Wrocławia.... yyy, przepraszam, pociąg pośpieszny z Żar do Wrocławia... yyyy, przepraszam jeszcze raz. Pociąg osobowy z Wrocławia do Żar odjedzie...." Tylko, że to skrócona wersja. Pomyliła się jeszcze z torem, i jeszcze coś tam pomotała -- "Idź swoją drogą, a ludzie niech mówią, co chcą" Taa.. Poznań Główny ruulz Ale ostatnio czekałem Ci ja 1,5 h na pociąg z Gniezna (wyjątkowo nie mogłem wybrać sie autkiem). Słuchałem, ciesząc sie jak dziecko zapowiedzi o zwiększającym się opóźnieniu, które może ulec zmianie (10, 20, 30, 40, 70 minut), więc poszedłem się ogrzać do budki dyżurnego ruchu. Uciąłem sobie pogawędkę z Panią Dyżurną i czegóż to sie dowiedziałem?? J(a): A dlaczego w nowym rozkładzie zliwkwidowano tyle połączeń? Przecież tymi pociągami jeździło najwięcej osób. D(yżurna): Wie Pan, ja tu parę lat już pracuje i nauczyłam sie jednego. Im więcej osób jeździ danym pociągiem tym on jest mniej rentowny J: Eee... ale przecież ludzie + przejazd = kasa na biletach? D: Nie, proszę Pana. PKP do każdego pasażera musi dopłacać duże sumy. J: Ale jaki to ma sens? D: Ma. Jeśli puszczą pusty pociąg to im wyjdzie taniej... Logika alkoholika -- Mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było tylko aplauz i zaakceptowanie. Się śmiejecie: ja pracuję na PKP z tymi ludźmi Odcinek Jasło->Stróże obsługiwany przez EZT. Jedziemy sobie i nagle pociąg zwalnia by w końcu stanąć w szczerym polu. Po kwadransie wpada konduktor i informacją "prądu zabrakło". Do Stróż wjechaliśmy z godzinnym opóźnieniem ciągnięci przez spalinówkę. Trasa Poznań->Rzeszów do krótkich nie należy nic więc dziwnego, że konduktorzy się zmieniają. Gdzieś około Krakowa po raz chyba piąty ma miejsce kontrola biletów, co jedna z pasażerek komentuje: "co któryś z panów wejdzie to bilety sprawdza". Mina wszystkich bezcenna. Komunikaty na dworcu Wrocław Główny: - pani XXX zgłosi się do komisariatu - patrol policji zgłosi się do pociągu na peronie 4 - pan XX zadzwoni do domu aż się boję myśleć co jeszcze usłyszę Pytanie pasażera, zaraz po wejściu do przedziału: "w którą stronę jedzie ten pociąg ?". Żeby nie niska pensja to dla samych takich wrażeń zatrudniłbym się w PKP
Dobra przyznaję Jest źle z naszą kadrą. A mówię to ja - człowiek, który zawszę wierzył i nadal jeszcze wierzy w reprezentację. Czy to na mundialu 2002, czy w eliminacjach do euro 2004, czy na mundialu 2006
Zanim poprze się PiS, warto sobie przemyśleć przestrogę Alexisa de Tocqueville’a: „Demokracja kończy się wtedy, kiedy rząd zauważy, że może przekupić ludzi za ich własne pieniądze”. Plan pozwania przez Ministerstwo Sprawiedliwości grupy prawników z UJ za krytykę nowelizacji kodeksu karnego został poniechany. Pan Ziobro tak to skomentował: „To, że ktoś jest akademikiem, nie znaczy, że może kłamać. Dziś po przetoczeniu się tej dyskusji każdy może wyrobić sobie zdanie, kto w tej sprawie boi się prawdy, a kto manipulował. Skoro efekt tej zapowiedzi jest taki, że każdy może wyrobić sobie zdanie, kto obawia się prawdy i gdzie ta prawda tkwi, nie ma już potrzeby kierowania tego pozwu”. Po co ciągać naukowców do sądu Ta wyjątkowo bełkotliwa wypowiedź miała sugerować, że to sam p. Zbyszek (nie mogę się oprzeć użyciu takiego określenia) zdecydował o tym, że pozwu nie złoży. Jak ujawnił p. Paruch, skądinąd profesor i szef rządowego Centrum Analiz Strategicznych, to Zwykły (?) Poseł zakazał p. Ziobrze zrealizowania rzeczonego pozwu. Sam pomysł ciągania naukowców do sądu za treść naukowej ekspertyzy (nawet kontrowersyjnej) jest obciachem na skalę światową. Równie paradne jest użycie słowa „kłamstwo” w zacytowanej wypowiedzi p. Ziobry. Tak to już jest, że opinia naukowa może dać powód dla polemiki. Niemniej powszechnie odróżnia się kłamstwo od pomyłki, ale zrozumienie tej różnicy najwyraźniej przekracza intelektualne sposobności p. Zbyszka (ciekawe, czy zostanę pozwany za to stwierdzenie). Ponadto polityczny kontekst całej sprawy jest osobliwy. Oto szeregowy poseł nakazuje coś konstytucyjnemu ministrowi, który nawet nie jest członkiem PiS, a szef rządowego Centrum Analiz Strategicznych publicznie o tym oznajmia i tłumaczy: „Jest prezes Jarosław Kaczyński, który racjonalizuje bardzo wiele decyzji politycznych. W tym przypadku zadziałał błyskawicznie i sprawa została zablokowana”. Wygląda na to, że rząd, by użyć znanego powiedzenia (udostępnionego dzięki aktywności p. Falenty – też niezły kazus, niewykluczone, że rozwojowy), nie istnieje nawet teoretycznie, ale czysto symbolicznie, np. jako atrapa przy okazji państwowych obchodów rozmaitych jubileuszy, np. czyichś 70. urodzin. Czytaj także: Czy sprawa Falenty obali rząd PiS (i dlaczego nie) Dyscyplinarka za „figuranta” Oto relacja z pewnego zdarzenia w Rzeszowie: „6 września w porannej audycji »Kalejdoskop« w Polskim Radiu Rzeszów G. Bochenek wyemitowała wypowiedź słuchacza: »Ja również (...) powiem: nie mamy prezydenta. Mamy najwyżej pełniącego obowiązki prezydenta. (...) W tym momencie mamy figuranta (...)«. Kilka dni po emisji programu (…) Bochenek została odsunięta od prowadzenia audycji na żywo. Prezes Polskiego Radia Rzeszów Przemysław Tejkowski udzielił jej pisemnej nagany, ponieważ wyemitowana przez nią wypowiedź ze słowem »figurant« złamała art. 135 kodeksu karnego, mówiący o publicznym znieważeniu prezydenta RP, oraz naruszyła dobra osobiste prezydenta”. Znaczy, że p. Tejkowski uznał się za kompetentnego do rozstrzygania, czy jego podwładna popełniła przestępstwo? Czyżby to była jaskółka nowych czasów? A mnie przypominają się dawne czasy. Działo się to w 1979 r. Klub Kuźnica w Krakowie zaprosił na spotkanie J. Górskiego, ówczesnego ministra szkolnictwa wyższego. Przyszło sporo ludzi, ale do oczekujących wyszedł T. Hołuj, przewodniczący klubu, i oznajmił, że spotkanie nie odbędzie się, ponieważ ministrowie składają życzenia P. Jaroszewiczowi. Komentując powód odwołania spotkania w Kuźnicy, zapytałem, czy otoczenie premiera Jaroszewicza nie przypomina przypadkiem dworu cesarza Kaliguli. Ktoś doniósł do ministerstwa i rektor UJ został zobowiązany do wszczęcia postępowania dyscyplinarnego wobec mnie. Odmówił, co zakończyło sprawę, ale wiele wskazuje na to, że rektorom będzie już niedługo trudniej oprzeć się podobnym żądaniom ze strony dobrej zmiany. Czytaj także: PiS jest chytry, oto dowody. Na pewno chcecie, żeby rządził dalej? Pluton egzekucyjny w warunkach pokoju Pan Broda, profesor fizyki jądrowej i znany moralizator katolicki, powiada tak: „Tegoroczne wybory parlamentarne trzeba wygrać z większością konstytucyjną. Jeśli nie da się wprowadzić do nowej konstytucji kary głównej, to musi być przynajmniej zapis o trybie pozbawiania obywatelstwa i skazywania na banicję”. Pan Broda zresztą radykalizuje swoje poglądy. Jeszcze jakiś rok temu apelował o to, aby zdelegalizować stowarzyszenie „Iustitia”, a teraz domaga się pozbawiania obywatelstwa, banicji i kary głównej (śmierci?). Pan Bukowski, doktor filozofii, także propagujący wartości chrześcijańskie, jest bardziej ludzki, ponieważ proponuje tylko tyle: „Dla każdego, komu nie podoba się umieszczenie w polskim paszporcie dewizy »Bóg, Honor, Ojczyzna«, mam prostą propozycję: niech nie występuje o taki dokument. Nie ma przecież obowiązku posiadania paszportu, podobnie jak obywatelstwa naszego kraju”. I tak dobrze, iż nie domaga się wymiany starych na nowe, tj. zawierające te trzy magiczne wyrazy. Pan Broda okazał się inspirujący dla znacznie bardziej zdecydowanych wezwań w sprawie reform konstytucyjnych. Oto jeden z komentarzy do jego przemyśleń (pisownia zachowana): „Podpisuje sie (…) obiema rekami! Szczegolnie pod tym ze za Zdrade Polski i Polskiej Racji Stanu powinien byc Pluton Egzekucyjny, nawet w warunkach pokoju!!”. Czytaj także: Zaradni radni. Zaglądamy do oświadczeń majątkowych Czym powinien się zajmować RPO Rzecznik praw obywatelskich stwierdził w związku z oświadczeniem Krajowego Mechanizmu Prewencji Tortur, że przy zatrzymaniu sprawcy Jakuba A. (zabójcy 10-letniej Kristiny) poniżono go przez użycie niewłaściwych środków. Wiele osób uważa, że p. Bodnar broni podejrzanego (tak trzeba mówić w świetle prawa, nawet jeśli ma się subiektywną pewność, że popełnił ten czyn), a nie powinien tego czynić, bo taki zbrodniarz na to nie zasługuje. Do akcji przeciwko p. Bodnarowi ruszył spory legion polityków Zjednoczonej Prawicy, p. Jaki i p. „Obatel” Czarnecki (ten bystrzak uznał wypowiedź p. Bodnara za atak na funkcjonariuszy państwa polskiego), oraz ich publicystycznych akolitów, pp. Pereira, Wildstein (Dawid) i Ziemkiewicz, załamując ręce nad protekcją Jakuba A. ze strony RPO. Wypowiedział się w tej sprawie również p. Ciarka, rzecznik policji: „Nie wierzę, to zapewne fake, bo przecież rzecznik praw obywatelskich, który przede wszystkim powinien mieć na uwadze prawa rodziny okrutnie zamordowanej dziewczynki oraz ludzi, których poczucie bezpieczeństwa zostało naruszone tą zbrodnią, powinien złożyć kondolencje rodzinie, a policjantom i prokuraturze podziękować za skuteczne i szybkie działania”. Okazuje się, że nie tylko wiara, ale także niewiara czyni cuda, np. w postaci takiego jak wyżej niezrozumienia, czym powinien zajmować się RPO. Pan Bodnar bynajmniej nie broni Jakuba A., a domaga się tylko poszanowania prawa, nawet wobec podejrzanych o ciężkie przestępstwa. Odezwał się też p. Morawiecki: „Ja myślę, że to jest świat postawiony na głowie; to, co rzecznik praw obywatelskich (...) przedstawił. Ponieważ my powinniśmy chronić słabszych, najsłabszych, a nieobliczalny morderca, który dokonał ohydnej zbrodni, musi zostać w jak najszybszy sposób unieszkodliwiony”. Powiem, chyba ryzykując pozew, że pierwsze dwa słowa zacytowanej wypowiedzi nie bardzo są zgodne z jej dalszą treścią. Otóż premier rządu działającego w kraju mieniącym się demokratycznym, nawet takim, nie powinien zastępować prokuratury i sądu, nawet jeśli o tym marzy (faktycznie chodzi o to drugie). Oskarżenie Jakuba A. o morderstwo należy do prokuratury, a wyrok – do sądu, a nie do p. Morawieckiego. To jest kanon państwa prawa i społeczeństwa obywatelskiego, a więc p. Morawiecki, jeśli w ogóle myśli, to czyni to w sposób wydatnie niestandardowy. Chyba zapomniał, że zadaniem zatrzymania podejrzanego przez policję nie jest jego unieszkodliwienie, ale oddanie w ręce wymiaru sprawiedliwości. Ocena sprawiedliwości stoi wyżej niż prawo? Od takiego myślenia już tylko krok (coraz częściej czyniony przez dobrą zmianę) do pozywania naukowców i dziennikarzy, a w dalszym planie w kierunku „właściwego” uregulowania banicji, obywatelstwa czy stawiania przed plutonem egzekucyjnym, a może nawet do zrealizowania takiej oto idei (cytuję wedle oryginału): „Sprawiedliwośc polega na nieuchronności kary, nie na brutalności przy aresztowaniu złoczyńcy. Ale po aresztowaniu w butach, było bez, nalezy jescze wieczorem zgromadzić sędziów na wyrok. Sedzia wyda wyrok śmierci bo tylko taki jest tu sprawiedliwy), a wyrok sie wykona już jutro z rana. Na wykonanie zaś wyroku trzeba konieczna by zaprosić pana Bodnara, aby był świadkiem powieszenia, godzinie 8 z rana. Tak po, czy przed śniadaniem dla wrażliwych. I tak w ciągu tylko dwóch dni sprawiedliwośc ma zadośćuczynienie. Sprawca zbrodni zaoferował swoje życie, za życie odebrane”. Jest to wpis na blogu p. Bukowskiego, który skwitował rzecz treściwym komentarzem: „E!”. Tak więc wyższa ocena sprawiedliwości od prawa, otwarcie demonstrowana przez pp. Morawieckich (juniora i seniora), znajduje coraz większe poparcie wśród zwolenników dobrej zmiany. TVP Info podało taką informację: „Niewykluczone, że na opinie [RPO] w sprawie Jakuba A. wpływ mają osobiste opinie Adama Bodnara. Jego nieletni syn jest podejrzany o wymuszanie pieniędzy przy użyciu noża od kilkunastoletnich dzieci”. Autorem tej niegodziwej supozycji o motywacji p. Bodnara, przypominającej propagandowe poczynania z okolic marca 1968 r., jest reporter o nazwisku Wąż (nomen omen?), tylko że wtedy sprawa była w zasadzie ograniczona do odpowiedzialności dzieci za pochodzenie rodziców, a teraz proponuje się zgrabne uogólnienie: intencje rodziców interpretuje się wedle czynów dzieci. Ewa Siedlecka: RPO ma bronić praw WSZYSTKICH obywateli RPD, niewłaściwy człowiek na niewłaściwym miejscu A teraz kolej na rzecznika praw dziecka, czyli p. Pawlaka. Wypowiedział się na temat klapsów: „Klaps nie zostawia wielkiego śladu. Trzeba rozróżnić, czym jest klaps, a czym jest bicie. (...) Absolutnie nie wolno bić dzieci. I to jest bezwzględne. Koniec pieśni. (...) Jednak sam z estymą wspominam to, że dostałem od ojca w tyłek”. Jakość osobistych wspomnień p. Pawlaka na temat otrzymanego klapsa w tyłek (niewykluczone, że nie tylko ta część jego ciała została wtedy poszkodowana) jest jego prywatną sprawą i pozostaje w niejakiej sprzeczności z dość powszechną opinią psychologów i pedagogów w sprawie dopuszczalnych metod wychowawczych. Pojawiły się głosy, a nawet petycja, aby odwołać p. Pawlaka z jego obecnej funkcji. Nie sądzę, aby jego wysmakowana pieśń o różnicy między klapsem a biciem była po temu wystarczającym powodem, aczkolwiek, z drugiej strony, cały szereg jego poprzednich wypowiedzi, np. o wychowaniu seksualnym młodzieży czy in vitro, wskazuje, że nie jest to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Inaczej uważa p. Dworczyk, przełożony Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Po bystrym podkreśleniu, że p. Pawlak odróżnił bicie od klapsa, dodał: „Natomiast absolutnie sprzeciwiam się takim uproszczeniom, którzy próbują robić niektórzy publicyści, że stwierdzenie, iż trafienie za klapsa do więzienia jest równoznaczne na bicie dzieci – uważam, że to jest absolutnie niedopuszczalna manipulacja”. Taką wersję znalazłem w kilku źródłach dostępnych w internecie. Nie wiem, czy p. Dworczyk rzeczywiście powiedział: „stwierdzenie, iż trafienie za klapsa do więzienia jest równoznaczne na bicie dzieci”, i co chciał przekazać w tej niezrozumiałej sekwencji słów. Stosując stylistykę szefa KPRM, jestem absolutnie przekonany, że (prawie, z ostrożności) nikt nie sugerował, że trafienie za klapsa do więzienia jest równoznaczne z byciem uwięzionym za bicie dzieci – to życzliwa interpretacja bełkotu p. Dworczyka. Jeśli szef KPRM uważa, iż rzeczona manipulacja dziennikarska polega na przypisaniu zaznaczonej równoznaczności p. Pawlakowi, to absolutnie się myli. To ostatnie jest zresztą notoryczną przypadłością p. Dworczyka. Czytaj także: Bodnar zostaje. To rzecznik praw dziecka powinien pomyśleć o dymisji Ważniejsze interesy o. Rydzyka niż klimat Pani Emilewicz, ministra od przedsiębiorczości i technologii, skonstatowała: „Jest kilka ważnych tematów, które dobrze byśmy my mieli pieczę. My jako Polska. To na pewno energia i klimat, to takie obszary, o które warto, abyśmy zabiegali w przyszłej Komisji”. Nie wiem, czy cytat jest wierny, więc nie będę dotykał osobliwej gramatyki tego urokliwego objawienia. Wszelako treść poraża. Oddanie Polsce pieczy nad klimatem i energią jest ideą wręcz pocieszną. Oto Komisja Europejska, mająca dość krętactw polskiego rządu w sprawach ekologicznych, zagroziła odebraniem 6–8 mld euro dofinansowania dla programu „Czyste powietrze”. Na razie Polska jako inicjator (potem dołączyły Czechy, Węgry i Estonia) zablokowała europejski projekt neutralności ekologicznej, zakładający, iż emitowanych będzie tyle gazów cieplarnianych, ile jest pochłanianych. Pan Morawiecki tak to ujął: „Wraz z Grupą Wyszehradzką, a także z Estonią doprowadziliśmy do takiej sytuacji, że w konkluzjach nie został ujęty rok 2050 [to termin docelowy], a to, przekładając na język praktyczny, oznacza, że nie przyjęliśmy dzisiaj dodatkowych, jeszcze bardziej ambitnych celów klimatycznych i zabezpieczyliśmy tym samym interesy polskich przedsiębiorców, obywateli, którzy ponosiliby ryzyko dodatkowego opodatkowania, kosztów i nie mogliśmy się na to zgodzić”. Furda, że corocznie umiera od smogu 40 tys. Polaków, a liczba na pewno wzrośnie w najbliższych latach i to właśnie z powodu swoistego zabezpieczenia interesów polskich przedsiębiorców. Interes jednego rodzimego biznesmena został ambitnie zabezpieczony. Chodzi o p. Rydzyka, którego geotermia, hojnie wspierana z publicznych pieniędzy, także z kiesy zarządzanej przez p. Morawieckiego, ma emitować w godzinę tyle spalin, ile 45 tys. samochodów (ekspertyza p. Sadowskiego, specjalisty do inżynierii środowiska). Proszę spojrzeć na materiał pod tym linkiem. Można tam usłyszeć wypowiedzi pp. Kaczyńskiego, Dudy, Kowalczyka (ministra środowiska), „Obatela” Czarneckiego, Korwin-Mikkego czy Zalewskiej. Trudno o większe bzdury „w tym temacie”, np. p. Duda powiada, że lubi globalne ocieplenie i chętnie by je finansował, a p. Kowalczyk, że nie rozumie, o co chodzi, skoro rośliny rosną dzięki CO2. Władzy wszystko wolno I śmieszno, i straszno, ale raczej to drugie. A na koniec pytanie do niezdecydowanych wyborców: czy chcecie żyć w kraju tak rządzonym? Jeśli kierujecie się racjami ekonomicznymi, weźcie pod uwagę, że dług publiczny powiększa się i przekroczył już bilion złotych, tylko w maju deficyt budżetowy wzrósł o 2 mld, Polska jest w ósemce najbardziej zadłużonych krajów świata. A to znaczy że obietnica p. Morawieckiego: „Jeśli PiS będzie kontynuował rządy, mogę zobowiązać się, że będziemy Emeryturę Plus wypłacać”, jest pisana palcem na wodzie i możecie być spokojni, że to, co dostaniecie z wyborczej masarni, oczywiście opalanej węglem, zostanie wam z nawiązką odebrane przez dobrą zmianę. W tym kontekście przemyślcie przestrogę Alexisa de Tocqueville’a: „Demokracja kończy się wtedy, kiedy rząd zauważy, że może przekupić ludzi za ich własne pieniądze”. A wtedy władzy wszystko wolno. Czytaj także: Sukces i nokaut. Kilka pytań do niezdecydowanych wyborców
Innymi autorami aforyzmów byli np. Baltasar Gracián i Blaise Pascal. QUIZ: Sport, polityka, skandale i zamachy. Inne oblicza ducha rywalizacji Czytaj też: Igrzyska Olimpijskie w Pekinie ruszyły! Podejmij wyzwanie i sprawdź, ile wiesz. Aforyzmy, złote myśli, powiedzenia, sentencje.
"I śmieszno i straszno" - tak zatytułował swój najnowszy biuletyn IPN. Nieprzypadkowo 22 lipca, Instytut przypomina najbardziej popularne dowcipy okresu PRL-u i czasów niemieckiej okupacji. -Jakie są podstawy handlu z ZSRR? My dajemy im lokomotywy, a oni zabierają nam węgiel. Dlaczego nie dostajemy wieprzowiny na kartki? Bo ostatnia świnia została volksdeutschem - te i inne żarty możemy przeczytać w najnowszej publikacji Instytutu Pamięci Narodowej. Sposób na przetrwanie Jak nasi rodzice i dziadkowie bronili się przed szarą rzeczywistością PRL-u i grozą niemieckiej okupacji? IPN przypomniał żarty, które krążyły w tamtych czasach. Okazuje się, że dowcip, zwłaszcza polityczny, to część naszej obyczajowości i kultury. Ironia była wtedy najlepszym sposobem aby znaleźć dystans do przytłaczających spraw codziennych. Zamiast zakłamanych mediów - Dowcip polityczny, obok pogłoski czy plotki, można włączyć w pewien rodzaj komunikacji społecznej w okresie PRL-u. Był to sposób wymiany informacji poza obiegiem zakłamanej propagandy. Była to funkcja zamienna wobec ówczesnych mediów, których nie było - mówił, podczas wtorkowego spotkania promującego publikację, dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN, Jan Żaryn. Kabaretowa odtrutka - Żarty w PRL-u były żartami walczącymi, były to dowcipy kontestujące tamtą rzeczywistość. Kiedy naród jest w potrzebie, trzeba uruchamiać taki fragment naszej kultury jak drwina, szyderstwo, żeby ocalić zdrowy rozsądek i żeby nie poddać się terrorowi głupoty. Chcieliśmy zmieniać rzeczywistość komunistyczną, nie tylko z niej żartować, poza tym żartowało się ze spraw strasznych, to pomagało przetrwać tę mroczną rzeczywistość - dodał twórca Kabaretu Pod Egidą, Jan Pietrzak. Źródło: PAP, zdjęcia głównego: TVN24
Listen online to I straszno i śmieszno - Życie codzienne w PRL. Historia Bez Cenzury and find out more about its history, critical reception, and meaning. Playing via Spotify Playing via YouTube Dawno, dawno temu, gdy beztroskie dzieciństwo jeszcze nie istniało, a podstawową metodę wychowawczą stanowiło lanie, pewien niemiecki lekarz psychiatra postanowił podarować swojemu 3-letniemu synowi pod choinkę książkę. Jako że nie znalazł nic godnego uwagi, sam napisał i zilustrował kilka wierszy, rytmicznych rymowanek z prostym przesłaniem, które doskonale wpisywało się w epokę. Dziecko miało być przede wszystkim posłuszne, bo inaczej czekała je kara. Straszna, przerażająca, zawsze nieubłagalna, czasami wręcz ostateczna. Lekarzem tym był Heinrich Hoffmann, zaś książka w formie poszerzonej została wydana w 1847 roku jako „Piotruś Rozczochraniec” (Der Struwwelpeter), w Polsce znamy ją pod tytułem „Złota różdżka”. Od ponad 150 lat dzieci na całym świecie drżą więc ze strachu, czytając o marnym losie czekającym na niegrzeczne i krnąbrne bachory. Tylko czy aby na pewno? Czy raczej strach się bać, bo można pęknąć ze śmiechu? Dziś polscy czytelnicy mogą się przekonać, czy straszne wiersze przetrwały próbę czasu. Nowa edycja „Złotej różdżki, czyli bajek dla niegrzecznych dzieci” właśnie ukazała się w ramach świetnej serii Egmont Art. Nie są to jednak dosłowne tłumaczenia, ale uwspółcześnione adaptacje, które wyszły spod pióra Anny Bańkowskiej, Karoliny Iwaszkiewicz, Zuzanny Naczyńskiej, Adama Pluszki i Marcina Wróbla. Uwspółcześnienie nie dotyczy jedynie warstwy językowej, ale sięga głębiej i obejmuje elementy świata przedstawionego. Dzieci jeżdżą na rolkach, korzystają z komórek, spotykają straż miejską. Ale największa zmiana dostrzegalna jest w przekazie, szczególnie w „Opowieści o małych czarnych chłopcach”, który brzmi jak manifest przeciw rasizmowi. Zuzanna Naczyńska osadziła historię w polskich realiach, na polskim podwórku, a jej bohater Murzynek urodził się właśnie TU, w Polsce. Dziś trudno traktować historie ze „Złotej różdżki” poważnie. Bronią się one jednak - pewnie wbrew intencjom autora - jako znakomity przykład purnonsensu, absurdu, czy wręcz makabreski. We wstępie do książki Michał Rusinek zwraca uwagę, że bez „Złotej różdżki” nie byłoby Goreya, Tuwima czy Brzechwy. Ba, nie byłoby filmów Tima Burtona. Zmianę w podejściu współczesnych autorów do dziecięcego czytelnika, którzy przestają być jak Hoffmann mądrymi dorosłymi, wyznaczającymi ścisłe reguły i pilnującymi ich przestrzegania, świetnie pokazuje zestawienie wiersza „O Filipie, który się bujał” z komiksem Rutu Modan „Uczta u królowej”. I tu, i tu mamy podobną sytuację wyjściową - dziecko, które źle zachowuje się przy stole, i rodziców próbujących przywołać je do porządku. Dalsze wydarzenia przybierają zgoła odmienny przebieg. Groteskowość „Złotej różdżki” podkreślają również nowoczesne i abstrakcyjne ilustracje Justyny Sokołowskiej pozwalające czytelnikowi na zbudowanie dystansu już od pierwszych stron, na których język pokazuje nam trupia czaszka. Kontrastowe barwy, dużo czerwieni sygnalizują niebezpieczeństwo, grozę. Tu się leje przecież krew. Choć pierwotnie opowiastki kierowane były już do 3-letniego czytelnika, dziś sugerowałabym jednak wyższą cezurę wiekową. Absurdalny humor „Złotej różdżki” przeznaczony jest raczej dla dziecka w wieku szkolnym. ZŁOTA RÓŻDŻKA, CZYLI BAJKI DLA NIEGRZECZNYCH DZIECI Tekst: Heinrich Hoffmann Ilustracje: Justyna Sokołowska Tłumaczenie: Anna Bańkowska, Karolina Iwaszkiewicz, Zuzanna Naczyńska, Adama Pluszka, Marcin Wróbel Wydawnictwo: Egmont Seria: Art Data wydania: 2017 Oprawa: twarda Format: maksi Liczba stron: 112 Sugerowany wiek: 7+ F7StMK. 112 330 96 317 115 264 213 436 176

i śmieszno i straszno kto to powiedział